19.09.2012
Niedzielne popołudnie upłynęło pod znakiem błota.
Przed trzynastą nalałem paliwa pod korek, zarzuciłem kurtkę na grzbiet i pognałem przed siebie. Zerkałem co chwilę w niebo z nadzieją wypatrzenia deszczowej chmury, ale niestety nic takiego nie wpadło mi w oko. Góra K tym razem odpadała, bo czas przeznaczony na jazdę był krótszy i po ostatnich trzech stówach w siodle chciałem pobrykać w mniej przyjaznych suchym skarpetom warunkach. Za cel obrałem tereny zalewowe Jeziorki. Mamy pozwolenie na jazdę drogą prowadzącą wzdłuż rzeki i jest ona do fantastycznej zabawy zupełnie wystarczająca. Dotarłem do bagna, które oglądałem do tej pory już ze trzy razy. Teraz woda znacznie opadła i pozostało właściwie błoto. Ślady quadowe nawet znalazłem. Charakterystyczne odciski opon w 'jodełkę' napawały optymizmem, że można przejechać, ale dawały również ostrzeżenie. Ich było co najmniej dwa, a ja sam i do tego na... nazwijmy to 'oponach do jazdy rekreacyjnej'... Zgasiłem maszynę i zacząłem przeskakiwać z jednej kępy trawy na drugą. Nie wyglądało to wszystko źle, jednak brak drzew za najbardziej wątpliwymi miejscami skutecznie studził mój zapał. Nie chciałem znów dzwonić po ludziach, żeby mnie wyciągali. Tym razem byłem odpowiedzialnym riderem i postanowiłem, że tak jak wyjechałem w trasę, to i wrócę o własnych siłach...
Zawróciłem i postanowiłem dotrzeć do bagna od drugiej strony, bo dotarcie do tamtego miejsca też czasem obfitowało w błoto. Po nie więcej jak 20 minutach zatrzymałem się na miejscu, tym razem jechałem od łąki w stronę drzew, zatem gdyby coś, to będzie się do czego podpiąć. Włączyłem przełożenie H i rura... błoto pryskało na boki, wściekłe, że ktoś odważył się w nie wjechać, ale quad przejeżdżał kolejne niecki wypełnione mazią. Nie odbywało się to bez wysiłku i chwilami maszyna bardzo zwalniała... do niepokojących prędkości. Udało się i przedarłem się na drugą stronę bagniska. Było tego kilkadziesiąt metrów. Czad! Wszystkie plastiki usmarowane!
- "Jak się dało w jedną, to uda się i z powrotem" - pomyślałem. Kilkanaście sekund zajęło manewrowanie i znów stałem przed wspaniałą perspektywą. Zacząłem od miejsca, w którym wycofałem się przed całą zabawą. Rozpocząłem przedzieranie się w stronę łąki, ale już bez drzew przed sobą. Zatrzymałem się po wszystkim na twardym gruncie zadowolony z Pralki. Gadzina już nie raz mnie zachwyciła swoją dzielnością.
Pojechałem dalej wzdłuż Jeziorki. Po drodze zaliczyłem wyschnięte oczko wodne, które zupełnie oddało atmosferze wodę i została w nim tylko czarna maź. Zabawa była niezła. W poszukiwaniu błota skusiłem się na kolejną czarną dziurę. Wcześniej szybko przeanalizowałem swoje szanse. Drzewa były w odległości dwudziestu, może trzydziestu metrów i 'wio'. Quad mocno się przechylił, przednie koła przejechały, ale prawy tył zapadł się po lampę. Przednie lewe koło znajdowało się z pół metra nad ziemią.
Sprawa była do uratowania, bo trzeba było wtedy podpiąć się windą do stałego punktu krajobrazu. Quad nie był jeszcze zassany. Pomyślałem jednak, że skoro i tak ratunek (drzewo) jest w zasięgu, to może uda mi się cofnąć. Nie udało się i ugrzązłem.
Ucieszyłem się nawet z przygody pewien swego, bo miałem długą, grubą linę, sprawną wyciągarkę i nie bałem się konsekwencji mojej miłości do błota. Przywiązałem wszystko jak trzeba i zacząłem nawijać szpulkę. Syntetyk przedłużający stalówkę od wyciągarki miał kilkanaście metrów, więc winda dosyć długo go naciągała, ale maszyna nie posuwała się ani o centymetr. Obroty kołowrotka spadały, aż niemal wszystko się zatrzymało. Nie kombinowałem dalej, żeby nie spalić ostatniej deski ratunku. Wytarmosiłem z kufra bloczek, przywiązałem go do sznurka, a hak od windy z powrotem do quada. Byłem dumny, że zastosowałem tak wyszukaną metodę wyciągania i przechytrzyłem naturę. Czułem, że zagrałem błotu na nosie... Winda pracowała ochoczo, nie zwalniała obrotów i tylko patrzeć jak quad będzie stał na stałym lądzie. Nagle usłyszałem świst i miałem już dwie linki... tylko krótsze. 'Aha!' - pomyślałem. 'No to się przeliczyłeś kolego...' Nie było sensu wiązać ze sobą tego co zostało z asekuracji. Dotarło do mnie, że przecież tą linkę, która wypełniała cały kufer i pół quada poczuciem bezpieczeństwa, wziąłem od plandeki ze starej przyczepki. Ma już ze dwieście lat. Nic dziwnego, że nie wytrzymała. Zabrałem się za odkopywanie maszyny saperką. Chciałem sprawdzić czy ma to sens i daje perspektywę ratunku. Niestety, było za głęboko i za dużo błota. Zgodnie ze starym zwyczajem zadzwoniłem do Wiewióra... 'Oczywiście, przyjadę, czekam tylko na pizzę i jestem po Ciebie. Przyjadę rajdówką' (taki samochód ma, zmotę) - odparł. Odetchnąłem, ze spokojem przygotowałem się na jakąś godzinkę siesty.
Po kilkunastu minutach jednak usłyszałem znajomy dźwięk silnika. Pomyślałem, że jedzie jednak quadem. Zza zakrętu wyłoniło się kilku riderów. Maszyn nie znałem. Chłopaki się zatrzymali, były żółwiki, kręcenie głowami i cmokanie. Chwilę porozmawialiśmy, jednak nikt nie miał najmniejszych wątpliwości, że za krótką chwilę mój quad będzie wyciągnięty na brzeg. Do dzieła zabrała się Honda Rincon. Zgodnie ze sztuką 'wyciągaj tak, jak wjechałeś' podpięliśmy linę do tylnego ucha. Polar jednak za nic nie chciał wyjść. Do operacji trzeba było zajechać od przodu i podłączyć jeszcze Grizzly oraz jednego kompana do trzymania mojego quada, żeby się nie wywalił do góry kołami.
BARDZO DZIĘKUJĘ KOLEDZY!
Potem polecieliśmy razem w stronę Piaseczna. Na koniec umyliśmy jeszcze gadziny w potoku i koniec zabawy. Przyznam, że przy obecnej suszy, taki wyjazd był przyjemniejszy niż trasa do Warki...
Jeżeli chcesz dodać komentarz i/lub przeczytać pozostałe opisy wyjazdów, zapraszam do tematu głównego:
Wyprawy maqowe - blog