przepraszam _kurde ale będzie znów bez zdjęć ... aha i bez cenzury
Poranek dnia ósmego był naturalną konsekwencją dnia poprzedniego.
AAAAAAA żeby nie było - nie będzie zdjęć bo po pierwsze nie było co fotografować a po drugie wyselekcjonujemy kolekcjonerów quad-fotek od czytelników wyprawy
Po trzecie - mam zdjęcia - tylko wiecie jaki problem je wysłać z Grecji ???
(dobra w pedalskiej książce dla uczesników wyprawy będą - pamiętajcie nie jesteśmy godni miana off-roadówców)
Część z Nas po wyczyszczeniu do cna drink baru na kampie spożywała śniadanie nad rzeką graniczną pomiędzy Namibią a Angolą w towarzystwie krokodyli, hipopotamów i niezliczonej ilości klorowego ptactwa.
Reszta zastanawiała się jak udało im się dzień wcześniej rozbić namioty nad rzeką i jakim cudem nie zostali zjedzeni przez gadziny słusznej długości których ślady zdziwieni odnajdywali tuż obok.
Szybki przegląd sprzętów, wóz techniczny zbiera szpej od wszystkich i zaczynamy zdecydowanie najtrudniejszy dzień. Używając terminologii rajdowej czeka Nas najdłuższa z całej wyprawy dojazdówka.
Nawet nie było zbyt wiele czasu na dzielenie się jakże różnymi wrażeniami z poprzedniego dnia
Zdeżak uświadamia Nas, że dziś w planie jakieś 600 km z czego prawie połowa prawdopodobnie asfaltami.
Najcięższy dzień zdecydowanie dla sprzętów i opon które nie są zadowolone ze współpracy z nawierzchnią nagrzewającą się do skrajnie wysokich temperatur.
Bez zbędnych ceregieli startujemy. Can-amy przodem, wiadomo że ogarniają większą prędkość przelotową ale niestety potrzebują więcej postojów na chłodzenie pasków.
Hondy wiadomo nie mają z tym problemu i spokojnie mogą ze stałą prędkośćią przelotową jechać swoje.
Suza Marcina daje rade i wbrew wszystkiemu nie poddaje się i robi robote.
Pierwsze sto pare kilometrów bajka - busz, sawanna, bogactwo roślinności wzdłóż rzeki czaruje wręcz prosi o postój i peny zachwytu.
Niestety nie ma nawet czasu na zdjęcia, świadomość odległóści od celu każe gonić koni ile sił. Nawet nie marzymy o dotarciu przed zmierzchem.
Pomni opowieści na kampie właścicieli o przypadkach, wypadkach, zdarzeniach ... o motocyklu jednego ze śmiałków który znaleziono właśnie nad rzeką.
Gaz, gaz, gaz, tylko od czasu do czasu zwalniamy, rejestrujemy obrazy i widoki aby móc jak teraz właśnie po kilku miesiącach odtwarzać je w wyobraźni.
Na marginesie, kilka dni temu Marcin ugościł mnie i Kosmite u siebie. Przy dobrej whisky wspominaliśmy wyjazd i wszystko co widzieliśmy i przeżyliśmy.
Okazało się, że z upływem czasu wspomnień i detali przybywa - noc okazała się za krótka, tylko młodemu quadowcowi który Nam towarzyszył ciągle Naszych opowieści było mało.
Pierwszy dłóższy postój to oczywiście tankowanie.
Rzut okiem do tyłu - niekończący się szuter. Rzut okiem do przodu - niekończący się szuter. Quad szepcze - to jest właśnie niebo na ziemi dla mnie
Opróżniamy kanistry i wio. Oba cylindry i każdy z tysiąca centymetrów sześciennych ich pojemności w ramach podziękowania za zabranie ich do raju, żwawo rusza czekając tylko na sygnał z cyngla gazu że czas pogonić każdego drzemiącego w nich konia mechanicznego.
Mijamy przeogromne tamy i zapory. Elektrownie wodne o których wcześniej czytaliśmy w opracowaniach o Namibii robią równie duże wrażenie jak strażnicy z ostrą bronią pilnujący ich wzdłóż drogi.
Wielu z nich pozdrawia Nas ... do Nas kałachami czy co tam mieli pod reką. Odbijamy na wschód od rzeki z niepokojem wypatrując stacji - wacha na wyczerpaniu a kontrolki bezlitośnie informują - tankuj albo będziesz pchał.
Na fusach dobijamy do stacji. Cywilizacja - taka prawdziwa - na stacji kanapki, napoje z lodówki, mikrofalówka, ba! energetyki.
Tankujemy jak zwykle w co się da, jemy, pijemy, po dłuższej chwili wpada reszta ekipy - wcześniej umawialiśmy się że czekamy tutaj aż wszyscy nie dotrą.
Ruszamy dalej, zaczyna się asfalt. Kontrole policyjne które przejeżdzamy właściwie na kiwnięcie ręki. Trafia się jedna poważna - wjeżdżamy na jakiś teren bliżej nie określony ale widzimy że jest pas kwaratanny.
Policja, wojsko, druty kolczaste, broń z którą prawdę powiedziawszy już się oswoiliśmy. Pytania, cała seria i wdziera się w Nas niepokój.
Strażnik prosi Nas o prawo jazdy - do głowy przyszło mi żeby zrobić mu dowcip i pokazać polski dowód osobisty - niestety chłopaki spękali i pokazaliśmy mu odpowiedni dokument.
Kazał zdjąć kaski, popatrzył na jedną stronę dokumentu, drugą, spojrzał mi przeszywającym wzrokiem prosto w oczy i zapytał : where you from ???
Poland ? hmmmmmmm Obszedł quada dookoła, zapytał gdzie jedziemy, skąd, gdzie byliśmy. Opowiadam mu po krótce trase wyprawy.
Pod nosem burknął 'stupid guys', oddał dokumenty, podniósł szlaban i pozwolił jechać dalej.
Następny punkt zbiorczy miał być na kolejnej stacji paliw. Kilometrów ubywa, paliwa też.
Zwierzęta w pobliżu drogi nie brały do bani że silniki, że warczą, że głośno. Obgryzały krzewy, drzewa i właściwie na całe oznaki cywilizacji miały wylane.
Studzimy paski, silniki, quady i głowy które pod kaskami zaczynały źle znosić temperatury.
Każdy postój to żyrawy, małpy, afrykańskie świnie ...
Chyba najgorsze jest to, że oprócz temperatury asfaltu proste miały chyba z milion kilometrów.
Znaki drogowe których nigdzie indziej chyba nie zobaczymy informują o słoniach, żyrafach i całej reszcie przy spotkaniu z którą my quadowcy możemy zostać mokrą plamą na asfalcie.
Wpadamy na stacje. Wóz techniczny jest ale niestety tubylcy nie bardzo trzymają się ustaleń i ulatniają się z całym szpejem.
Koordynaty są tylko że do celu ponad 200 km a zaczyna się ściemniać. Tankujemy, szukamy cienia. Największy daje szalet publiczny więc tam parkujemy czekając na reszte ekipy.
Lokalni sprzedawcy pamiątek słysząc nasze rozmowy wyłapują Nasze imiona i na poczekaniu strugają pamiątki umieszczając nieudolnie nasze imiona.
Poprawiamy ich pisząc na kartkach prawdziwe imiona. Zajmuje im to kilka minut - patrząc jak to wprawnie robią, tnąc chirurgicznym skalpelem twarde jak skała XXXXXXXX nawet głupio Nam się targować.
Zamawiamy breloki ze swoimi imionami, imionami Naszych lepszych połówek (no tak nawet nie wiecie jak im dziekujęmy za wyrozumiałość i za to, że tu i teraz możemy być i przeżywać to co przeżywamy) no i oczywista z imionami Naszych dzieci.
Chłopaki robią deal tygodnia a Nas trochę trąci melancholia i tęskonta za domem ...
Nie ma czasu jednak na .... Reszta wpada na stacje. Go, go, go, kurde kibel się ściemnia a do bazy w pip kilometrów.
Gonimy.
Szukamy wzrokiem szutrowych objazdów - zresztą jak przez cały ten dzień - priorytet ? - oszdzędź opony - inaczej reszte Namibii przejedziesz PKS'em.
Pojawia się po raz pierwszy na tej wyprawie nowy przeciwnik - temperatura.
To już nie jest zmrok - to jest noc - pęd, prędkość i odczuwalna spada poniżej zera ! ha! Afryka?
Nikomu nie jest do śmiechu. Za plecami zachód słońca za który dałby sobie ogolić całe ciało. Trzeba gonić, o widokach pogadamy za kilka miesięcy.
Okichani kilka razy bo zwierzęta są duże, szybkie, nie mają respektu i mają przewagę siły, masy, szybkości noooooo i są u Siebie.
Lokalesi znów dali ciała - myśle sobie - są nie przygotowani na takich debili co jeżdżą po nocy.
Wpadamy na kamp - ledwo żyjemy - masakra. Zdejmujemy kaski i na telefonach próbujemy naprowadzić reszte ekipy na kamp.
Beżowi - nazwijmy rzecz po imieniu dają ciała po całości. Na szczęście doświadczenie chłopaków pozwala im po koordynatach trafić do celu.
Siedzę teraz na Corfu z rodziną na obiecanych familijnych wakacjach i napisze tylko jedno ... zanim skoncze relacje z tego wyjazdu - kurde - gdzie za rok ???