27.10.2012
Sobota przywitała nas pierwszymi, poważnymi oznakami zimy. Natychmiast postanowiłem, że muszę sprawdzić co słychać w terenie... Około trzynastej, po napompowaniu kół (powietrze zawsze mi z nich ucieka), sprawdzeniu poziomu oleju i nalaniu paliwa pod korek, odłączyłem akumulator od respiratora i wskoczyłem na quada. Banan od ucha do ucha...
Pierwsze kilometry minęły pod znakiem nauki jazdy w takich warunkach i wyczucia maszyny. Cały czas sypał mokry śnieg i 'wodoodporne' ubranie szybko osiągnęło wysoki połysk. Na drogach, nawet najmniejsze zagłębienia były wypełnione wodą po pachy. Dodam, że skutecznie mnie zalewała aż po czubek kasku. Szybka jazda po grubej i bardzo mokrej warstwie śniegu nie należy do najprzyjemniejszych, bo rzuca quadem na boki i czasem przejmuje kontrolę nad kierownicą, pchając na drzewa na przykład. Kiedy już dojechałem do czołgówek i musiałem jechać wolniej, to jazda stała się przyjemniejsza. Przede mną nie było żadnych śladów, wszędzie nieskazitelna biel i rześkie powietrze. Dotarłem na strzelnicę trasą przejechaną niezliczoną ilość razy. Cisza i ani żywego ducha. Warunki skutecznie odstraszyły wszystkich. Mokry śnieg cały czas sypał z nieba. W powrotną drogę wybrałem nieco inną trasę (przed przejazdem kolejowym, w kierunku Baniochy, skręciłem w lewo i pognałem do Zalesia wzdłuż torów). Trasa wiodła wąskimi, choć uwzględnionymi z sieci dróg publicznych ścieżkami, które dodatkowo las chciał ukryć wśród gałęzi bardzo obciążonych śniegiem. Często musiałem zwalniać i przedzierać się przez zwisające z obu stron chaszcze. Przy okazji zgarniałem na siebie i quada całe kilogramy białego, mokrego czegoś, co natychmiast wydzielało litry wody. Jak wspominałem, miałem na sobie przeciwdeszczowe ubranie, ale na szwie, tym najważniejszym, przeciekało. Tyłek mokry niestety. Do tego do butów też przeniknęło nieco wilgoci, a z rękawic można było wyżymać wodę (efekt przecierania szyby w kasku i zgarniania śniegu z ubrania i siedzenia). Dodać do tego jeszcze trzeba zmarznięty kciuk. Sama przyjemność! Rewelacja! Po drodze spotkałem kilka terenówek i serdecznie się pozdrowiliśmy. Potem zobaczyłem, że mieli w lesie jakiś większy zjazd, bo stało ich tam kilkadziesiąt. Żałowałem potem, że nie zatrzymałem się u nich na herbatę. Do domu dotarłem po trzech godzinach lekko przemarznięty, ale bardzo zadowolony. 80 kilometrów i 7,5 litra paliwa.
-------------
28.10.2012
Następnego dnia, w niedzielę, było już bardzo słonecznie, ale śniegu więcej, bo padało całą noc zdaje się. Około południa większość opadów się roztopiła i polne drogi aż się prosiły o nowe koleiny. Po dwunastej wytargałem maszynę z garażu, gdzie zdążyła puścić soki z wczorajszego śniegu i pognałem na stację benzynową. Tego dnia warunki były znacząco inne. Śnieg już nie przeszkadzał jechać, ale było zdecydowanie więcej wody i przede wszystkim błota. Temperatura nie dawała już tak w kość jak poprzedniego dnia. Pomyślałem, że pojadę na żwirownię w Kołbieli. Plany jednak szybko zweryfikowałem. Wydawało się, że nie będę tak przemoczony, bo przecież świeciło słońce, ale jazda była podobna do halsowania żaglówką ostrymi kursami do wiatru. Nie zwykłem jeździć 10 kilometrów na godzinę, więc woda przelewała się przez cały pokład i również ze mnie spływała całymi strumieniami. Zabawa była wspaniała. Quad nie uciekał na boki i 4x4 świetnie się sprawdzało. W okolicach Zimnych Dołów spotkała mnie niespodzianka. Otóż duża ilość mokrego i bardzo ciężkiego śniegu połamała mnóstwo gałęzi i drzew. Szutrowa droga przez las miejscami była całkowicie zablokowana, jak po huraganie. Codziennie jeżdżące tamtędy samochody nie miały tutaj czego szukać.
Rozwinąłem linę od wyciągarki i zacząłem się bawić inaczej niż zwykle. Bez większych problemów wyciągnąłem w krzaki kilka grubych kłód. Nie dałem jednak rady większemu drzewu i musiałem zostawić tak zatkany przejazd. Kilometr dalej dowiedziałem się, że i tak by to nic nie dało, bo drogę tarasowały kolejne konary, za ciężkie dla quada. Nagle zza zakrętu wyłonił się czterokołowiec i bardzo się ucieszyłem, że ktoś tego dnia też jeździ. Nie był to jednak nikt znajomy, bo nie widziałem u nas Rincona (bez tablic), wyglądał na nowy. Kiedy już trzymałem rękę na klamce hamulca, tamten kierowca machnął tylko ręką i zniknął za zakrętem... nie goniłem go... Na kolejnej leśnej ścieżce odsunąłem następne drzewo i tym sposobem z pewnością ułatwiłem życie mieszkańcom okolicznych posesji. W lesie za Baniochą były moje kolejne prace drogowe. Dalej jednak dałem już spokój z gospodarką drzewną, bo zajęłoby mi to z pewnością czas do następnego dnia. Co kilkaset metrów leżało coś złamanego. Przy okazji zauważyłem niebezpieczną przeszkodę. Otóż przed ostatnim asfaltem w GK, zaraz potem dociera się na strzelnicę, po obu stronach ścieżki rosną wysokie, zielone badyle. Uwaga! Mają długie kolce i można się porządnie pokiereszować! Tym razem znów nikogo jeżdżącego nie spotkałem i wybrałem się do domu tą samą drogą co wczoraj. Warunki do jazdy były zupełnie inne i pokonanie kolejnych 40 kilometrów dawało pewność niesłychanie przyjemnego quadowania, z nieco ekstremalnymi elementami. Tak też było. Wszędzie głębokie kałuże, mnóstwo błota, koleiny, które trzymają i nie pozwalają omijać jeziorek na drodze... Aż chce się żyć! Udawało mi się nawet chwilami zrównać prędkość z jadącymi obok pociągami i wzbudzałem tym sposobem spore zainteresowanie podróżnych. Można pomyśleć nad współpracą z PKP. Niedaleko Zalesia droga prowadzi przy samych torach przez kilka kilometrów. Rosną tam skrajne drzewa, które nie mogą się wesprzeć o inne. Spora ilość śniegu bardzo łatwo przygięła je do ziemi, a wiele z nich połamała. Tutaj jazda co chwilę oznaczała omijanie przeszkód, albo od strony torowiska (uwaga na rowy), albo delikatny wjazd na pas pod przewodami elektrycznymi. Pod koniec tej trasy leżała blokada całkowita. Tuż za rowem melioracyjnym, obok wysokiego nasypu połamało się kilka drzew i nie dało się ich ominąć prostym sposobem. Zeskoczyłem z maszyny i sprawdziłem co mogę zrobić. Wybór był tylko jeden, pokonanie rowu między drzewami, na pasie ze stojącymi słupami dostarczającymi prąd, dalej od torów. Wiedziałem, że nie zrobię tego o własnych siłach, ale drzew było pod dostatkiem w okolicy. Przed przeprawą sprawdziłem działanie windy. Wjechało się oczywiście łatwo. Żeby wydostać się drugą stronę użyłem redukcji, bo na biegu H koła nie chciały się kręcić i delikatnie przypaliłem pasek. Jaki rozsądny quadowiec tak jeździ? Przecież to oczywiste, że używa się w takich miejscach przełożenia L od razu... Przeprawa udała się bez nieprzewidzianych trudności i pojechałem dalej. Po drodze spotkałem dwóch panów z piłami łańcuchowymi. Powiedzieli, że mają tak dużo roboty, że aż nie wiadomo od czego zacząć. Za nimi powoli posuwał się Unimog. Poradzili, żebym dalej jechał bezpośrednio pod linią elektryczną, bo tam nie ma drogi i będę miał większą frajdę. Dodatkowo przetrę trochę krzaki i będą mieli mniej pracy.
Dzień zakończyłem na myjni, gdzie usunąłem z quada wszystko co mogło mu przeszkadzać podczas oczekiwania na następne szaleństwo i wychuchanego zostawiłem w garażu. Wcisnąłem jeszcze pod ramę drewniane klocki, żeby nie stał na kapciach, kiedy zejdzie powietrze z kół...
Jeżeli chcesz dodać komentarz i/lub przeczytać pozostałe opisy wyjazdów, zapraszam do tematu głównego:
Wyprawy maqowe - blog