Wiedzą niektórzy, że przez ostatnie miesiące zaszyłem się w garażu. Wymieniałem i naprawiłem kilka elementów. Trwało to długo, bo i Mikołaj wpadł do mnie zimą i zajączki przyszły na wiosnę, a ja wszystkich witałem z kluczami w utytłanych smarem rękach. Proces znacząco się wydłużył, gdyż szukałem kilku rozwiązań, pozwalających na regenerację elementów w warunkach garażowych. Wszystko wskazuje na to, że się udało. Aby to jednak stwierdzić i zanim napiszę poradniki, trzeba pokonać sporo kilometrów testowych.
Od mojego ostatniego opisu wyjazdu minęło już półtora roku ponad. Nie jeździłem, to i nie było o czym pisać. Chłopaki z zaQuadu byli tu i tam. Przygotowałem dla mnich trasy, ale jechać nie mogłem. Cieszyłem się jednak ich upojeniem, może poza atrakcjami hotelu Azzun, gdzie po 22 trzeba na basenie chodzić na golasa.
Cieniowe strachyCzwartek, 25.06.2015. Moja maszyna gotowa do przewietrzenia piaseczyńskich szutrów. Kiedy zakładałem buty, to quad już wyjeżdżał z garażu, ja wciągam kurtkę na plecy, a on już przy bramie... Rękawice zapinałem na rzepy ze dwadzieścia kilometrów od domu, a ten jedzie i podskakuje radośnie, zaliczając każdą dziurę w drodze i ochlapując się cały nawet najmniejszą kałużą. Włączyłem w nawigacji ostatnią trasę chłopaków do Zabuża i pognałem na wschód. Wystartowałem o wiele później niż planowałem, ale miałem nadzieję na osiągnięcie miejsca sentymentalnego. Treblinka była moim celem. Pierwsza część drogi była mi doskonale znana, bo powtarza się przy każdej wyprawie. Za Wisłą było już po nowemu. Powstał nowy obszar Natura 2000 i przejechana wcześniej kilka razy trasa była skasowana. Pojechałem tym razem 'czerwoną drogą', która niesie ze sobą mnóstwo emocji. Obok niej jest ścieżka wytarta przez samochody unikające dziur i ten wariant wybrałem z szacunku dla miejsca i pochodzenia materiału do jej budowy. Jeżeli ktoś chce poczytać więcej, to należy szukać :"czerwona droga" "Otwock".
Jechałem bez pomyłek. Tylko jeden zajączek zwolnił moje tempo podróży. Rozpędził się biedak i przydrożne trawy stały się ścianą. Kiedy się ode mnie oddalił, zwolnił i od razu znalazł wyjście z sytuacji.
Robił się późny wieczór. Nie spodziewałem się, nie wiedzieć czemu, bo już byłem w tych okolicach, że prosto z bezdroży wpadnę na znaną mi z wyprawy za Siemiatycze stację benzynową. Zatankowałem, zapłaciłem i wyposażyłem się w napój energetyczny. Nie jem prosiaków w formie parówkowej od dawna, więc się nie posiliłem, adrenalina wystarczała w zupełności. Zmieniłem odzienie, bo robiło się chłodno i postanowiłem wracać.
Tym razem nie dojadę do założonego celu, ale i tak by to nie było nadzwyczajnie pasjonujące, bo zapadała noc. A nocą w lesie są strachy, które z całą pewnością w takich miejscach mają zwielokrotnione moce.
Jechałem do domu tą samą drogą, nie spieszyłem się. To była pierwsza dłuższa podróż po długim postoju mojego quada. Słuchałem jak pracuje, obserwowałem jak działają poszczególne elementy. Było doskonale. Polar ATV Polska i moja kurtka stawiały chłodnemu powietrzu wystarczający opór. Jedna z dróg, prowadząca do małej miejscowości, biegła przez las, kilkadziesiąt metrów od pól. W pewnej chwili pojawił się na niej żuraw. Od razu się zorientował, że nadciąga niebezpieczeństwo w mojej postaci i zaczął zmykać na swoich długich nogach. Popełnił ten sam błąd, co zając. Rozpędził się na leśnej drodze i nie mógł swobodnie skręcić na bok. Oczywiście natychmiast się zatrzymałem, ale patrzyłem co zrobi uziemiony lotnik. Ptak, rozłożył skrzydła i kombinował jak się wzbić w powietrze, ale miał rozstaw na szerokość drogi, a nad nim były gałęzie drzew. Wyglądał jak samolot pasażerski na autostradzie. W końcu zwolnił i czmychnął do lasu. Krzyknąłem za nim, że nie w tą stronę. Żurawie żyją na łąkach i bagnach, a nie w lasach. Zamiast pobiec w prawo, to strwożony zwiewał w lewo. Pojawił się przede mną i potem zachowywał, jak po sporej leśnej imprezie, po której przychodzą na świat małe sarnodziki, żubrolenie i lisojące.
Zbliżałem się do Wisły. Było już całkiem ciemno. Od jednego ze skrzyżowań dalszą drogę znałem już bardzo dobrze. Wiedziałem jak się składać na zakrętach, gdzie zwalniać, kiedy można szerzej otworzyć przepustnicę. W ostatniej miejscowości przed bardzo szybkimi szutrami paliło się kilka latarni po lewej stronie drogi, ale i tak panował tam bardzo ponury klimat. Droga z czarnego szutru dodatkowo wzmacniała nastrój i chciało się ten odcinek jak najszybciej przejechać. Kiedy mijałem pierwsze światło nad drogą, wpadając w jego zasięg z zupełnej ciemności, po mojej prawej stronie nagle pojawił się sporych rozmiarów kształt, który szybko mnie wyprzedzał. Był tak blisko, że aż odbiłem w lewo i niemal nie dostałem zawału serca. Tak... to był mój cień...
PożądanieSobota, 27.06.2015. Dwa dni później, z zamontowaną większą latarnią i nowym uchwytem na telefon obrałem kierunek południowy.
Wyjechałem na tyle późno, że powrót mógł się okazać o bardzo niezręcznej porze. Nie planowałem dojechać aż do Warki, bo taka trasa wyświetlała się na ekranie. Po czterdziestu kilometrach od domu, kiedy już nowe oświetlenie zaczynało pokazywać swoje walory, pomyślałem o powrocie.
W głowie powstało jednak ogromne pożądanie przygody, pokonywania kolejnych kilometrów, przejeżdżania szutrowych dróg z niezliczonymi zakrętami i przecinania asfaltowych nitek, które zupełnie niepotrzebnie zakłócają idealny porządek bezdroży.
Dotychczasowa leniwa jazda natychmiast zmieniła się w pogoń. Musiałem teraz mieć dobre tempo, bo na stację benzynową miałem jeszcze ponad godzinę przyjemności, a powrót wynosił około osiemdziesięciu kilometrów. Po tankowaniu na zegarze pojawiła się 22.30. Wystartowałem, żeby zaspokoić żądzę podróżowania moim wspaniałym pojazdem. Wydawało się, że przede mną daleka droga, bo trzeba jechać przynajmniej dwie godziny, ale minęło to nie wiadomo kiedy. Szerokie dukty między sadami jabłek pozwalały na dostarczanie silnikowi nieograniczonej niemal ilości powietrza. Niepostrzeżenie dojechałem do 'moich' stron i wkrótce zgasiłem światła pod domem. Ten dzień był jak narkotyk. Quadem nie można się przejechać w godzinkę, bo to pozostawia bardzo wielki niedostatek.
Nasionowe przygodyNiedziela, 28.06.2015. Ostatni weekend pozwolił mi na dowolne dysponowanie czasem. Po lekkim śniadaniu zabrałem do garażu cały ekwipunek na kolejny wyjazd. W czwartek i sobotę pokonałem w sumie 291 kilometrów. Na dzisiaj zaplanowałem mniej więcej tyle samo. Małe przygotowania do wyjazdu przeciągnęły się do prawie dwóch godzin. W końcu quad, ze mną w siodle, pogalopował na polne drogi. Wybrałem trasę do hotelu Ossa, wynoszącą według nawigacji 86 kilometrów, a potem miałem wracać południową pętlą koło Białobrzegów, 152 kilometry. Pierwsza część pokazała na liczniku jednak 100 km, zatem trzeba wziąć poprawkę dodatkowych 15% odległości. Miałem do pokonania 274 km bez pomyłek nawigacyjnych, czyli jak nic pęknie trzysta.
Jechało się doskonale, tylko w jednym miejscu musiałem cofnąć i odbić z asfaltu jedną szutrową przecznicę dalej. Pogoda wspaniała, polar ATV Polska idealny na takie warunki. Udało mi się znowu jechać jak pociąg po torach kolejki. Ten kawałek podróży był wyjątkowo przyjemny. Nieco po godzinie piętnastej zameldowałem się w urokliwym miejscu. Ludzi tylko sporo, ale atrakcji dla nikogo nie zabraknie.
Nie robiłem jednak przerwy i skierowałem przednie światła na południe. Niemal od początku wariował wskaźnik poziomu paliwa. Raz pokazywał pełno, a raz prawdę. Policzyłem szybko ile się przejeżdża na pełnym baku i nie martwiłem o to zupełnie. Dosyć długi kawałek trasy prowadził wzdłuż torów kolejowych, po drodze z betonowych płyt.
Muszę to zmienić na przyszłość, bo nie należało do przyjemności. Zjechałem na piaszczysty odcinek. Silnik przerwał na milisekundę. Pędziłem niosąc za sobą ogromne tumany białego kurzu. Po dwustu metrach zjeżdżałem z niewielkiego wzniesienia i widząc ludzi pracujących na polu miałem zacząć zwalniać, ale quad podjął działanie za mnie.
Sam tracił prędkość. Wiedząc co się święci zjechałem na bok, ale jedno tylne koło zostało na drodze. Zabrakło paliwa. Zerknąłem jeszcze do baku dla pewności, ale tylko potwierdziły się moje przypuszczenia. Nosił wilk razy kilka. A zawsze wszystkim powtarzam, żeby zabierać bańkę z zapasem i sam wszędzie ze sobą taką woziłem. W obliczeniach przebytej drogi od ostatniego tankowania zapomniałem, jak młody żaczek, o wczorajszej trasie z Warki do domu, a to było właśnie osiemdziesiąt kilometrów, których mi teraz zwyczajnie zabrakło. Zdjąłem kask i rękawice, wyjąłem telefon z uchwytu, poprawiłem krawat, przetarłem szmatką zakurzone buty i poszedłem zapytać, czy przypadkiem nie ma ktoś przy sobie chociaż małej butelki z paliwem. Dobrzy ludzie zaraz podzwonili po okolicy i dowiedzieli się gdzie jest otwarta stacja z płynem życia. Po 10 minutach siedziałem w Peugeocie 407 i jechaliśmy.
Najpierw pod dom po kanister,
potem po zasilanie. Stacja właśnie była zamykana, ale poratowano mnie w potrzebie.
Po usunięciu około 14 litrów powietrza z baku, bezskutecznie starałem się wprawić wał korbowy w dłuższą pracę. Kilkanaście razy kręciłem rozrusznikiem i coraz bardziej rozszerzały mi się źrenice. Podziękowałem stojącemu koło mnie wybawicielowi, razem z odwdzięczeniem się i zabrałem do pracy. Kiedyś już wysuszyłem zbiornik i quad zapalił potem niemal natychmiast. Tym razem było coś więcej nie tak. Odłączyłem przewód zasilający gaźnik i napiłem się trochę etyliny. To było właściwe posunięcie, bo motor ruszył. Uradowany założyłem z powrotem siedzenia, bo mam dwa, pozbierałem wszystkie graty i mogłem jechać. Zwróciłem też uwagę na mocno obłożony nasionami traw filtr powietrza.
Nic z tym jednak nie robiłem. Pojechałem przed siebie, jeszcze raz się kłaniając aż do nakrętki przedniej piasty. Znów byłem na trasie. Szybko się okazało, że nie jest dobrze, bo maszyna zgasła kiedy się zatrzymałem przed asfaltem. Znałem już to z wyprawy do Konina. Przejechałem wówczas z zapchaną dyszą wolnych obrotów blisko 200 kilometrów. Uznałem, że to właśnie to i popędziłem w kierunku Grójca po asfalcie, żeby uzupełnić stan benzyny z pewniejszego źródła niż lokalna stacja i niewiadomej czystości pojemnik.
Na horyzoncie pojawił przyjazny szyld. Kiedy się zatrzymałem koło dystrybutora, to od razu wiedziałem gdzie jestem. Dwa lata wcześniej byłem w tym samym miejscu, z identyczną usterką. Tym razem postanowiłem rozwiązać problem na miejscu. W kilka minut miałem w ręku gaźnik. Dysza, która prawdopodobnie szwankowała, znajduje się pod dolną pokrywą. Niestety nie mogłem odkręcić jednej ze śrub. Niepocieszony złożyłem wszystko z powrotem i pojechałem dalej w stronę Grójca. Quad nie pracował poprawnie, było nie tak coś jeszcze, ale nie przychodziło mi do głowy rozwiązanie problemu na drodze. Kiedy oglądałem zdjęcia z wyjazdu, będąc w szlafmycy i kapciach w kształcie prosiaczków, to pomyślałem, że może filtr powietrza był oblepiony nie tylko nasionami, które aż tak szczelnie go nie odizolują od atmosfery, ale również kurzem i pyłkami zebranymi z traw. One już mogą być sporą przeszkodą dla układu oddychania pojazdu. Tak czy siak po powrocie będzie czyszczone jedno i drugie.
Po kilku kilometrach uznałem, że to zbyt wielka okazja do uprawiania terenowej przyjemności, żeby tak po prostu udać się teraz do domu. Skręciłem na szutry i pognałem jak na początku dnia. Wrócił mi dobry humor i miałem pełne kieszenie radości. W oka mgnieniu dotarłem na swoje tereny i niemal z zamkniętymi oczami zmierzałem do końca dzisiejszej wyprawy.
Koło Góry Kalwarii zerknąłem na nieco zaniepokojone niebo. No jeszcze tego brakuje, żeby zaczęło padać. A ja odkładałem zakup spodni przeciwdeszczowych, bo stare się podarły!. Dziesięć kilometrów przed domem wpadłem na mokry asfalt. Tutaj przed chwilą padało. Czyżby zaczęła się dobra passa?
Zaparkowałem w myjni ręcznej i wystarczyło puścić gaz, żeby quad sam się wyłączył. Dokładnie go wypłukałem ze wspomnień wszystkich trzech dni wertepów. Od razu poczuł się lepiej. Było to widać gołym okiem. Nie zapalił normalnie, jak powinien, ale był jakiś taki wdzięczny i rozweselony. Podobnie jak ja. Pomimo przeszkód dowiózł mnie bezpiecznie do domu i nie protestował, nawet kulejąc przez ponad sto kilometrów. Na chwilę jeszcze zahaczyliśmy o sklep z chmielowym płynem do spryskiwaczy, gdzie silnik również wymagał uruchomienia ze ssaniem i zostało nam kilkaset metrów do garażu.
Kiedy wjechałem przez bramę, to musiałem jeszcze się zatrzymać przy ścianie i cofnąć, aby się właściwie ustawić. Miałem przez chwilę dylemat jak to zrobić, bo jedną ręką naciskałem hamulec, a drugą utrzymywałem obroty silnika, żeby nie zgasł. Teraz mi przyszło do głowy, że mogłem przecież skorzystać z pedału pod prawą nogą, ale coś się dzieje po coś. Nie mając zatem rozsądnego pomysłu, aby włączyć wsteczny, puściłem gaz z postanowieniem, że quada zwyczajnie popchnę. Bardzo byłem zaskoczony, bo silnik nie zgasł. Postawiłem pojazd na miejscu i go wyłączyłem. Uruchomiłem ponownie bez kłopotu, normalną procedurą startową. Pracował równo. Analizując wszystkie elementy, dochodzę coraz bardziej do wniosku, że wszystkiemu był winien zapchany filtr powietrza. Człowiek się uczy całe życie jak widać. Podczas mycia, chłodnica straciła znaczną ilość ciepła i wentylator nie podawał rozgrzanego powietrza do wlotu filtra i dalej do paliwa. Wiadomo, że im temperatura wyższa, tym mniej tlenu potrzebnego do spalania i silnik ma niższą sprawność. Wnoszę zatem kolejny pomysł racjonalizatorski. Snorkel pozwoli nie tylko wjechać do głębszej wody, ale i poprawi pracę jednostki napędowej. W każdym razie, jeżeli można, to warto dać silnikowi powietrze nie spod dmuchawy chłodnicy i najlepiej z daleka od wydechu. To jednak tymczasem nie jest zbyt łatwe do wykonania, bo Polaris ma z przodu bagażnik, a przy kierownicy lampę. Szkoda jednego i drugiego.
Po dzisiejszym dniu na liczniku pokazało się kolejne 263 kilometry. Pokonałem przez ostatnie dni 554,5 kilometra. Gdybym wiedział, to dokręciłbym jeszcze jeden.
Chce się żyć.