Polskie Stowarzyszenie Czterokołowców - ATV Polska - Forum - Zobacz temat - Powstanie listopadowe - 6-7.11.15
Reklama1
Zobacz posty bez odpowiedzi | Zobacz aktywne tematy Obecny czas: 16.04.2024 18:04

Regulamin forum


REGULAMIN DZIAŁU "MOJE QUADOWE PODRÓŻE"

1. Ten dział służy do zamieszczania informacji i relacji z planowanych i organizowanych przez użytkowników forum ATV Polska wypraw, spotkań, zlotów.
2. Dział ma charakter niekomercyjny. Wszelkie komercyjne ogłoszenia, jeśli nie zostaną uzgodnione z Administratorem Forum, będą natychmiast usuwane.
3. Zamieszczane w dziale relacje, zdjęcia oraz filmy video muszą być wyrazem świadomego quadingu i spełniać wymogi zawarte w "Kodeksie quadowca ATV Polska". Wszelkie materiały niespełniające tego warunku będą natychmiast usuwane. Przeczytaj niniejszy Kodeks zanim umieścić swoja relację.

Kodeks quadowca ATV Polska

Niniejszy Kodeks ma na celu uświadomienie tego, co przystoi, a co nie prawdziwemu miłośnikowi quadów. Nie przestrzegając go, nie tylko łamiesz prawo, lecz także przyczyniasz się do kształtowania złego wizerunku naszej społeczności.

1. Nie jeździmy po parkach i rezerwatach w sposób celowy.
2. Zawsze zwalniamy przy pieszych pozdrawiając ich machnięciem ręki, zwłaszcza machamy małym dzieciom.
3. W sytuacji patowej pytamy o drogę, aby rozładować atmosferę, chyba, że może to być dla nas lub dla innych niebezpieczne.
4. Nie dewastujemy pól i terenów prywatnych.
5. Pamiętajmy, że wjazd do Lasów Państwowych, parków i rezerwatów jest nielegalny.
6. Używamy cichych układów wydechowych.
7. Nie śmiecimy, wszelkie odpadki wracają z nami.
8. Powiadamiamy władze, o nieprawidłowościach np.: odpady toksyczne, dzikie wysypiska, kłusownictwo etc.
9. Używamy pasów do wyciągarek, dzięki czemu nie niszczymy kory drzew.
10. Zaznaczamy w miarę możliwości wszelkie doły, druty i inne niebezpieczne przeszkody na GPSie, jeśli posiadamy takowy i dzielimy się tym z innymi.
11. Do jeżdżenia szukamy miejsc raczej wyludnionych.
12. Nie jeździmy po naturalnych zaporach ziemnych np.: wał przeciwpowodziowy.
13. Jazda pod wpływem alkoholu to poważne przestępstwo.
14. Zawsze ustępujemy pierwszeństwa rowerzystom.
15. Staramy się wzniecać możliwie najmniej kurzu, zwłaszcza w pobliżu ludzi i domostw.
16. Zwalniamy przy zabudowaniach i to BARDZO.
17. Zawsze kierujemy się ROZSĄDKIEM - np. nie jeździmy z prędkością stanowiącą zagrożenie dla ludzi i zwierząt!
18.W szczególnych przypadkach, kiedy nasz pojazd może kogoś przestraszyć zatrzymujemy się z boku i wyłączamy silnik.
19. Nie jesteśmy na tym Świecie sami, uszanujmy to.
20. Zawsze jeździmy w kasku i staramy się ubierać ubranie ochronne, tj: kask, gogle, rękawice, buzzer (żółw), pas lędźwiowy, nakolanniki i nałokietniki oraz buty ochronne.

Zebrał i sporządził, wespół z bracią quadową, Krzysztof Wolny-Tippo. Pomysł niniejszego kodeksu zrodził się tu.

Własność Polskiego Stowarzyszenia Czterokołowców-ATV Polska. Wszelkie prawa zastrzeżone.



Odpowiedz  [ 2 posty(ów) ] 
Powstanie listopadowe - 6-7.11.15 
Autor Wiadomość
Moderator Działu Polaris
Awatar użytkownika

Rejestracja: 20.04.2010 12:07
Posty: 6567
Miejscowość: Józefosław
Quad: čtyřkolka
Poprzednie quady: 126p
PostWysłany: 18.11.2015 17:52 
Powstanie listopadowe - 6-7.11.15
Rodzinne wyjazdy sprawiły, że miałem wolny jeden weekend na początku listopada. Po wakacyjnych wojażach postawiłem już quada na kołach i znowu mógł mnie zabrać w podróż. Natychmiast przyszła mi do głowy zaQuadowa wyprawa. Otworzyłem nowy temat, żeby napisać o tym na forum, a tu dzwoni telefon. Piotr zaproponował gonitwę po bezdrożach. Podskoczyłem z radości. Ostatni raz byłem z chłopakami na wyjeździe dokładnie dwa lata temu, 11 listopada, kiedy realizowaliśmy projekt "terenowa obwodnica Warszawy'. Wtedy pękło nie tylko prawie czterysta kilometrów, ale i coś w moim quadzie. Dojechałem wówczas do garażu z duszą na ramieniu i potem długo stał biedak w naprawie. Ponad półtora roku zajęło mi przywrócenie go do właściwej kondycji. Nie rozkręcałem wtedy jedynie silnika, cała reszta był w kawałkach.

Tym razem miałem jeszcze małe prace do przygotowania maszyny na wyjazd. Likwidacja wycieku oleju z miski, montaż lewego lusterka złamanego podczas wywrotki na Mazurach, nowy pasek napędowy i przegląd po kolejnym tysiącu kilometrów.

Image

Jak to zwykle bywa jeszcze ostatniego wieczora przed wyjazdem pompowałem w swoje tętnice krew pod ciśnieniem przynajmniej pięciu atmosfer. Bałem się, że coś nie zadziała. Wszystko jednak udało się poskładać i maszyna czekała na wczesnoporanną pobudkę. Wydawało się, że wystarczy założyć quadowe ubranie i jechać, a oczywiście procedura startowa zajęła prawie godzinę. Postanowiłem jechać do punktu zbornego po asfalcie, nie było czasu na przetarcie mojej tradycyjnej dojazdówki. Pełen wigoru, z uśmiechniętą gębą przykrytą kominiarką, oddałem się ciemności, która panowała jeszcze nad naszą częścią globu. Było zimno i nie rozpędzałem się z tego powodu nadmiernie. Poza tym miałem nowy pasek i chciałem, żeby się nieco ułożył. Pod koniec pierwszych trzynastu kilometrów, wcisnąłem jednak manetkę gazu do oporu. I tutaj pierwsze rozczarowanie. Zamiast zamknąć licznik, quad dalej pyrkał zaledwie niecałe dziewięćdziesiąt kilometrów na godzinę. Trudno, tak trzeba będzie jechać. Prędkość podróżna mogła z tego powodu wynosić maksymalnie osiemdziesiąt, potem była już męka i rzężenie.

Ostatnie dni przed wyjazdem obfitowały nie tylko w podniecenie wyprawą, ale i martwieniem się też o kondycję quada i moją, bo plecy czasem nie chcą się wyprostować. Do tego podczas jazdy na start, po nielubianej przez nikogo czarnej nawierzchni, zauważyłem że nie działa mi ładowanie telefonu, który miał służyć do nawigowania, żeby mnie towarzystwo nie zgubiło. Spotkanie kolegów na stacji było jak miód na serce i uspokoiło wszystkie rozterki.

Image

Nawet telefon odzyskał zasilanie, wtyczka się z niego wypięła. Po tankowaniu w Baniosze zakomunikowałem kolegom, że jestem obiektem spowalniającym wyprawę i 'proszę na mnie czekać'. Oczywiście nie była to żadna przeszkoda, a zwłaszcza w porównaniu z kolejną, czającą się w zbiorniku paliwa Michałowego Kingquada. Pośmialiśmy się, przekąsiliśmy co nieco i wskoczyliśmy na nasze rumaki. Szyk się ustawiał. Maciek, Piotr, Michał, Piot... Oj! A dlaczego z wydechu Michała poleciał biały dym? Jego quad zgasł i nie dawał się uruchomić. Chyba każdemu z nas zaparowały wówczas gogle. Obstąpiliśmy maszynę i zaczęliśmy stawiać diagnozę. Kilkunastokrotne próby rozrusznikiem nie przyniosły pożądanego efektu. Tomek zapytał czy przypadkiem nie był zatankowany olej napędowy. Powąchaliśmy wylot ze zbiornika i było czuć benzynę. Potem zdejmowanie filtra powietrza, plastików, wykręcanie świecy.

Image

Bezskuteczne zabiegi doprowadziły nas przed sąd kasjerów. Ktoś miał jeszcze paragon z tankowania przed Michałem i na tej podstawie ustalono, czym napasiono białego Kinga. Niestety diesel. Chociaż właściwie to nie 'niestety', tylko dobrze, bo poznaliśmy przyczynę unieruchomienia pojazdu. Chłopaki zorganizowali bańki po różnych płynach, jakąś plastikową pompkę do baloników na urodziny dzieci i wąż gumowy większego kalibru. Po kilkunastu minutach wspomógł nas swoim doświadczeniem pracownik stacji benzynowej i zawstydził quadowców. Wydawało nam się do tej pory, że to właśnie my mamy w żyłach benzynę. Otóż nie, człowiek kilkakrotnie porządnie pociągnął ze zbiornika, żeby niepożądana ciecz wypłynęła na zewnątrz.

Image

Michał miał wcześniej około połowę zbiornika benzyny i dolał tylko drugą część napędu. Stąd zapach etyliny, który nas nie naprowadził na właściwy trop od razu. Z drugiej strony, to można przyjąć na przyszłość, że jeżeli quad jest sprawny, dojechał na kołach na stację i jedynym zabiegiem było uzupełnienie paliwa, to tutaj należało szukać przyczyny kłopotów od samego początku. Przechylaliśmy quada na bok, potem stawialiśmy na tylne koła, żeby jak najdokładniej usunąć to, czego w nim być nie powinno.

Image
Image

Na koniec przetoczyliśmy go pod dystrybutor i dostał upragniony płyn. Musiał jeszcze przepłukać wszystkie rurki i po kilkukrotnej operacji uruchamiania nareszcie zapalił.



Mogliśmy się ubierać.
Wystartowaliśmy ze sporym opóźnieniem, ale w komplecie i to było najważniejsze. Oczywiście w trakcie całego zamieszania żartowaliśmy sobie, że obok stacji jest hotel z tanimi pokojami, albo dawaliśmy Michałowi numer telefonu do tanich taksówek czy też machaliśmy na przejeżdżającą pomoc drogową.
Pierwszy odcinek na strzelnicę w Górze Kalwarii przejechaliśmy bez nawigacji. Trzech pierwszych quadowców korzystało z najnowszej komunikacji bezprzewodowej, wyposażonej w ekspres do kawy, mikrofalówkę i młynek do owoców cytrusowych, dwóch kolejnych nieco starszą generację tylko z radiem zestrojonym na zakres FM w Bangladeszu, a ja, ja miałem ciszę i spokój. W związku z tym mogliśmy nie patrzeć w lusterka. Za mną był tylko kurz, za Kozikiem, na Can-am 1000, ja na Polarisie 500, zatem bez kłopotu mogłem go w każdej chwili dogonić. Potem Piotrek na KQ, dalej Michał dieslem, Piotr i prowadzący stawkę Maciek. Kozik przejął połowę grupy i poprowadził nas nieco inną drogą. Na starej trasie podobno komuś się rozbiła szklana butelka z gwoździami czy nawet dwie, na trawą mu spadły. Skończyło się tym, że i tak trzeba było skorzystać z sieci GSM i powiadomić resztę, że ich decyzja o powrocie na start była niewłaściwa. Trzeba się było domyślić i jechać dalej.

Koledzy dojechali i rozpoczęła się nasza wielka przygoda. Sprawdziliśmy wszystkie sprzączki, paski, zamki, suwaki, sznurówki, uruchomiliśmy nawigacje i w drogę. Do góry Kalwarii jechaliśmy po sporych wybojach, na których nie rozwijaliśmy zawrotnych prędkości. Teraz jednak od razu wpadliśmy na równe, szerokie szutry, potem przejazd asfaltem przez most na Wiśle i znowu między sady jabłek. Jechało się szybko, co niemal natychmiast odbiło się na temperaturze panującej w rękawicach i rajtuzach. Dwa pierwsze quady miały ogrzewane mufy na kierownicach, trzeci i piąty ogrzewanie rączek, czwartemu zepsuło się coś z jednej strony, a ja, ja miałem ciepłe rękawice i brak zaburzeń w układzie krążenia moich członków. Zimno było, ale dało się wytrzymać. Rozgrzewaliśmy się na różne sposoby...

Image

Zainwestuję chyba w osłony dłoni, bo zima idzie. Ciekawy patent zaproponował Kozik. Otóż po tym jak naprawił (?) niedziałające ogrzewanie w quadzie Piotra, to kazał mu jeszcze wsadzić rękę najpierw w reklamówkę, a potem owinąć zapasową kominiarką. Podobno sprawdziło się wybornie. Tego dnia znowu sobie przypomniałem, że miałem kupić ochraniacze na kolana, żeby tak nie marzły. Dziwne, że do tej pory nikt nie wpadł na to, żeby na bezdrożach ustawić stragan z ubraniami dla miłośników jazdy w terenie.

Planując naszą podróż liczyliśmy na nieco bardziej mokrą aurę. Niestety czasem kurzyło się niemiłosiernie. Dobrze, że lekki wiatr powodował ruch powietrza, bo przy niektórych halsach, zdmuchiwało pył zanim dostał się do oczu i nosa. Rozkręciliśmy się, przestawiliśmy myślenie na jazdę i połykaliśmy kolejne kilometry z ogromną radością. Wszystkie niedostatki zostają z boku, kiedy możemy razem jechać. Mała akcja serwisowa zatrzymała nas na chwilę, kiedy Kozik zobaczył przy tylnym przegubie u Piotra, spory badyl. Ściągnął osłonę w kierunku koła i wydostało się trochę smaru. Zaniepokoiliśmy się, że może przerwał gumę, ale nie, była cała. Żeby go jednak stamtąd wydostać, nie wystarczyła siła mięśni. Musiałem wyjąć z kufra młotek, drążek od nasadowego klucza i rurkę. Gnaliśmy dalej.

O ile na pierwszej stacji, na starcie, nie złamałem zasad i posiliłem się jakimś batonem, to na drugiej już byłem porządnie głodny. Nie mieli jednak kanapek, zostały zatem kabanosy. Na 2/3 długości trasy Kozik poprowadził nas na wyśmienite żeberka, również musiałem nieco nagiąć sprawę i rozgrzać się żurem w chlebie. Dostarczył mi jednak wystarczającą ilość energii na dokończenie trasy. Nie jest łatwo w terenie prowadzić życie wegetariańskie i napchać brzuch bez mięsa.

Nie obyło się bez przygód i u mnie. O ile całą drogę moja maszyna jechał doskonale, bez najmniejszego zająknięcia nawet, to w niewielkiej odległości od hotelu, przed jedyną większą przeszkodą błotną tego dnia, quad strzelił z wydechu podczas wytracania prędkości i najzwyczajniej w świecie zgasł. Przypomniałem sobie wtedy, że raz silnik przestał pracować kilkadziesiąt kilometrów wcześniej, ale uznałem to za nic nie znaczący epizod, bo natychmiast zapalił i niechał dalej bez najmniejszych dolegliwości. Tym razem jednak obracanie rozrusznikiem nic nie dawało, ani z gazem, ani bez. Zsiadłem wściekły w błoto i niemal zerwałem kask z głowy. Przeszło mi przez myśl najgorsze, bo na innych wyjazdach, przy zapchanym gaźniku, quad odpalał z lekko wychyloną manetką gazu. Teraz nie. Czyżby pompa paliwa? Hmmm. Chłopaki zatrzymali się tuż za lasem, wrócił do mnie Michał swoim dieslem, a za błotem czekał Kozik. Wsiadłem jeszcze raz na gadzinę i pociągnąłem linkę ssania. Polaris zapalił od razu, dał się przegazować i nie gasł. Kiedy ssanie jednak zamykałem, silnik milkł. "Ok, jest moc, można jechać dalej" - pomyślałem. Nie uśmiechała mi się jednak dalsza podróż, bo pamiętam, że jest to nieco uciążliwe. Po pierwsze quad strzela przy zwalnianiu. Nie powinno się odpuszczać gazu do końca, bo potem trudniej wchodzi na obroty i się krztusi. Do tego zatrzymanie pojazdu wymaga wyższych obrotów silnika niż jałowe i jednocześnie na hamulcu, bo wtedy ciągnie pasek. Lipa jednym słowem. Nadchodził wieczór i mieliśmy dwie opcje. Albo gnać dalej do granicy, która była od nas o około czterdzieści kilometrów, albo zjechać do hotelu, położonego kilka kilometrów od miejsca postoju. Wybór granicy oznaczał jazdę jeszcze przez dobre 2-3 godziny. W sumie, to decyzja podjęła się jakoś tak sama. Jeden zrzucał ją na drugiego i wyszło, że kończymy na dzisiaj, a odpowiedzialnego nie było. Oczywiście ja byłem powodem numer jeden, bo inaczej każda próba zrezygnowania z zaplanowanego celu skończyłaby się mordobiciem, a nawet może spaleniem quada temu, kto wnosi ferment.

Po drodze na nocleg, który miał się rozpocząć już około godziny osiemnastej, wstąpiliśmy jeszcze po wodę, jedną w kolorze herbaty, drugą smoły. Było nas sporo, więc trzeba było wykupić cały zapas wiejskiego sklepu. Siedziałem na swoim quadzie w oczekiwaniu na kolegów objuczonych reklamówkami, kiedy Maciek z Piotrem, zaczęli machać, ... do mnie machać. "Chcą pocieszyć z powodu mojej awarii, że nic się nie stało, czy jak?". Było to nieco dziwne, ale poczucie humoru mamy w zaQuadzie spore, zatem uznałem, że pewnie tak i też zacząłem kiwać ręką do kolegów stojących dziesięć metrów ode mnie. Wyglądało głupio, ale co tam. Wtedy zasugerowali, żebym się odwrócił. A tam co? Ze dwadzieścioro dzieciaków w oknie szkoły czy jakiegoś domu kultury serdecznie nas pozdrawia, stojąc w oknach. Hahaha! Bardzo miłe i radochę miały zarówno one, jak i my.

Niedługo potem czekało nas już parkowanie w dziupli pod hotelem i relaks. Wszystkie maszyny zmieściły się do zamykanego schowka na miotły, a mój rumak otrzymał doskonałą lokalizację, tuż przed wejściem głównym. Nie obawiałem się o niego zupełnie, bo był tak brudny, że nawet pijanemu w sztok klientowi baru nie przyjdzie ochota, żeby go dotknąć, a co mówić na niego wsiadać. Wiedziałem też, że nie ukradną, bo przecież nie pali. Zablokowałem przednie koła na klucz i udałem się na odpoczynek, który to szybko przeszedł w śniadanie.

Na liczniku wybiło dziesięć tysięcy kilometrów, ale tej chwili nie uchwyciłem w momencie wystąpienia. Ja w każdym razie widziałem.

Image

W recepcji hotelu kręciło się wiele osób. Dziwny tłok jak na poranek. Przed budynkiem natomiast stało sporo terenówek, jednak nie wyposażonych przeprawowo i zbytniego naszego zainteresowania nie wzbudziły.

Image

Wyglądały jednak bardzo przyjemnie. Toyota zorganizowała sobie zabawę w terenie i towarzystwo ładowało się do samochodów, po odprawie trwającej kilkadziesiąt minut na lekkim deszczu. Deszczu???? O! Doskonale, nie będzie się dzisiaj kurzyło! Poczuliśmy się jak wilki, które będą dzisiaj polować na fał ósemki, próbujące się bezradnie poruszać po bezdrożach. Aż się chciało iść o zakład, kto ubije ich najwięcej.

Pakowanie quadów lekko się przedłużyło. No tak to jest, kiedy nie ma ciśnienia i wybraliśmy się na wschód dla przyjemności.

Image
Image
Image
Image
Image

Zdjąłem filtr powietrza i zgodnie z sugestią Maćka próbowałem oczyścić gaźnik bez jego demontażu. Otóż wprowadza się motor na maksymalne obroty i zatyka ręką wlot powietrza, nie puszczając gazu. Mocno zassało mi dłoń, aż się przestraszyłem, żeby nie wciągnęło mi palców do cylindra. Kilkakrotnie powtórzyłem operację, ale bez skutku. Ktoś może zapytać dlaczego po prostu nie rozkręciłem dolnej części gaźnika i nie pozbyłem się kłopotu, ale jakoś nie miałem do tego zapału. Po prostu nie chciałem niczego popsuć jeszcze bardziej. Teraz stwierdzam, że nijak się to nie ma do podobnych zdarzeń podczas samotnych wyjazdów, kiedy przecież gaźnik aż dwa razy był zdejmowany. Ale cóż, może to zwyczajnie nadchodząca starość. Chłopaki zażartowali, żebym przekręcił swoje tablice rejestracyjne, do białego Polarisa XP 850 stojącego pod hotelem i przerzucił na niego graty. "Nikt się nie zorientuje..." - któryś podpowiadał.

Image

Przy okazji inspekcji filtra powietrza zobaczyłem w obudowie olej z silnika. Na ścianie było widać ślad po stróżce płynącej z odmy. Nie było tego wiele, ale ze dwa, trzy kieliszki z pewnością. Nie wylewałem tego, tylko uzupełniłem stan do pożądanego poziomu. Sprawdzę w domu, po powrocie. Mimo sporej odległości nie ubyło go jednak wiele, stan utrzymywał się pół milimetra poniżej minimum. Była to kolejna sprawa, która osłabiła moją energię. Nie poddawałem się jednak. Zacisnąłem zęby.

Zapakowaliśmy się i przygotowaliśmy do drogi, która miała być tym razem mokra. Piotrek na KQ szybko rozwiązał kłopot z rozwalonym zamkiem od kufra. Na szczęście padł tylko jeden z dwóch suwaków. W miarę pokonywania kolejnych kilometrów, wsłuchiwałem się w pracę silnika i uspokoiłem skołatane serce. Wystarczyło lekko zmienić sposób obsługi quada i prawie nie było różnicy w podróżowaniu. Nie bałem się już gasić silnika na postoju i kiedy się zatrzymywaliśmy na przerwę, to po prostu puszczałem gaz, a maszyna sama wiedziała, że ma się wyłączyć. Za każdym razem trzeba było potem włączyć bieg, lekko zaciągnąć ręczny hamulec, włączyć ssanie, dać lekko gazu i przekręcić rozrusznik. Quad od razu startował z kopyta. Wyjazd z hotelu spowodował też jeszcze jeden dreszczyk emocji. Otóż prawie wszyscy jechali na rezerwie i nie wiedzieliśmy jak daleko jest stacja, a tylko Kozik i ja mieliśmy dodatkowe bańki z benzyną. Michała nie wspominam, bo ten miał pewnie diesla. Dotarliśmy jednak pod dystrybutory bez przeszkód. Po drodze Kozik nas zaciągnął pod aptekę, bo skończyły mu się czopki, czy coś tam podobnego. Zastanawiające w tym było, że nikt nie jechał jak w "rajdzie na kropelce".

Image

Na początku trasy miałem dziwne wrażenie, że poruszamy się tą samą drogą. Budynki i charakterystyczne punkty były identyczne w wielu miejscach. W głowie kotłowały się myśli, przechodzące w pewność, że przez pomyłkę tą samą drogę zapisałem pod dwoma nazwami i jedziemy tak samo jak wczoraj. Na szczęście byłem w błędzie.

Pogoda na wyprawę była doskonała. Delikatnie mżyło, jednak bez nadmiernej ilości wody, ubrania nie przemakały. Nie kurzyło się. Tylko czasem na szybach było trochę zbyt mokro, co chwilami utrudniało jazdę. Wszyscy mieli doskonałe humory i czerpali z tej przyjemności pełnymi garściami. Wtedy pierwszy raz zagotował się KQ Piotra. Daliśmy mu odpocząć. Nie było gorąco, zatem nie spodziewaliśmy się, że sprawa się powtórzy, a na pewno nie zbyt szybko. Kilkadziesiąt kilometrów dalej zauważyłem, że na plecach Kozika nie widać mojego światła LED. Pstryknąłem kilka razy i pojawiało się niezależnie od mojej intencji. Kiedy je montowałem, to założyłem budżetowy przełącznik, który co jak co, ale wodoodporny nie był z całą pewnością. Dalej jechałem na światłach fabrycznych. Dalej Maciek doprowadził nas do głębokiego rowu, za którym była dalsza trasa. Wszyscy się zatrzymali, było lekko z górki. Nacisnąłem hamulec, który niestety 'przepuścił', quad się zatrzymał z opóźnieniem i zgasł. Zdarzyło mi się to już kilka razy, na innych wyjazdach i chyba czas bliżej się przyjrzeć pompie na kierownicy. Poza tym muszę sobie kiedyś wyrobić nawyk natychmiastowej reakcji na takie zdarzenie hamulcem nożnym, który działa na dwa koła tylne.

Image
Image
Image

Z poprzedzającym mnie Kozikiem, który dosiadał najszybszej maszyny w całej grupie, miałem spory 'fun'. Bywało, że podczas większego kurzu nieco zwalniał i zwiększał dystans do pozostałych, a potem doganiał ich w dwie lub trzy sekundy. Tak samo był, kiedy przecierał gogle. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie fakt, że mi to zajmowało potem piętnaście minut. Wiele razy musiałem ich gonić, co łatwe nie było, zwłaszcza że oni jechali dziewięćdziesiąt, a ja osiemdziesiąt kilometrów na godzinę. Całe szczęście, że czasem na mnie czekali, a na asfalcie jechali góra siedemdziesiątką. Jedno z takich 'odpuszczeń' Kozika uznałem za kolejną prowokację i postanowiłem przechytrzyć dziada. Zacząłem go wyprzedzać. Wtedy zobaczyłem jego przerażone oczy i gdyby nie fakt, że każdy jechał swoim quadem, to bym go... może nie przytulił, ale nogę podstawił z pewnością. Can-am przeszedł w tryb serwisowy, czy jak się to tam nazywa w skomputeryzowanych pojazdach. Kozik go zgasił, potem zapalił i sprawa wróciła do normy.

Pisanie o pokonywaniu kolejnych kilometrów nie jest tak wciągające, jak nieszczęścia które nam się przytrafiały, co mam nadzieję przysporzy każdemu z czytających dobrego humoru przynajmniej na kolejny tydzień. Wspomnę jednak o wyjątkowo urokliwym miejscu, poprzedzonym przejazdem przez całkiem głęboki strumyk. Zamek Liw, który wielokrotnie widziałem na mapach podczas planowania tras, a nawet poprowadziłem ze dwa warianty przejazdu obok niego, miałem przyjemność zobaczyć na żywo. Byłem ostatnim maruderem i wszyscy już odjechali, dzięki czemu znajdowałem się w trakcie kolejnej próby zmniejszenia dystansu do Kozika, ale tak się zachwyciłem, że aż puściłem gaz. Zapomniałem, że silnik wtedy zgaśnie, jednak nie miało to znaczenia. Kilka sekund później pędziłem znowu dalej, ale wiem, że muszę tam wrócić.

Image
Image

Przestało padać i czasem, chociaż bardzo rzadko, pojawiał się kurz. Piotrek znowu zagotował wodę na herbatę w KQ i postanowiłem wówczas, że mocna lampa z przodu musi działać. Oryginalne oświetlenie jest bardzo słabe i nie ma mowy o kontynuowaniu podróży nawet na 'długich' z lampą centralną. Mógłbym się wówczas toczyć do domu najwyżej trzydzieści na godzinę, ale i tak trzeba by wówczas często mieć nadzieję, że cień nagle pojawiający się w bżdżących lampkach, to nie pień drzewa na zakręcie. Michał Diesel dał mi śrubokręt i zdjąłem obudowę licznika. Odłączyłem wsuwki od LED i świateł awaryjnych, i wykorzystałem czerwony przycisk z trójkątem, do zapalania dnia przede mną. Awaryjne, miałem nadzieję, że nie będą mi potrzebne w ciągu najbliższych godzin. Zabezpieczyłem tylko przewody taśmą, żeby nie prowokować gaśnicy. Jeszcze jedną psotę miałem do pokonania. Otóż przestało mi ładować telefon, który służył do nawigowania i się wyłączył. Co ciekawe, to kiedy udało się go jednak obudzić, pokazywał stan baterii na poziomie około dwudziestu procent. Szybko jednak znowu gasł, prawie jak Kozikowy kaman w trybie serwisowym. Założyłem drugi kabel, który zabrałem w podróż, ale nic to nie pomogło. Prawdopodobnie zamókł port ładowania, ale nie czas było się nad tym pochylać. Na szczęście do Góry Kalwarii było coraz bliżej i czekało mnie jeszcze kilkadziesiąt kilometrów bez nawigacji. Nie tak źle. Gdybym do tego jeszcze nie miał dobrego oświetlenia, to byłaby katastrofa. Musiałem jedynie dotrzymywać kroku pozostałym, co jak wiemy nie było do tej pory łatwe. Zakomunikowałem prowadzącemu, że nawigacji elektronicznej u mnie brak, a po gwiazdach do domu trafić będzie ciężko. Nie spodziewałem się oczywiście, że ktokolwiek weźmie to pod uwagę i wcale się nie pomyliłem. Gnało towarzystwo, jakby z tyłu nie jechał biedny, poobijany Polarisek z malutkim silniczkiem, tylko Sonik naciskający wszystkim na tylne opony. Na szczęście doświadczenie wzięło górę nad młodzieńczą butą. Musieli w nocy trochę zwolnić. Ja za to zaufałem bezgranicznie tylnym lampom quada z Kozikiem na grzbiecie. Był to jeden z najlepszych fragmentów całej naszej wyprawy. Doskonałe samopoczucie, bliskość domowej przystani i doznania wizualne. O zmierzchu pędziliśmy przez nieuczęszczane dukty, usłane suchymi liśćmi i podrywaliśmy je w powietrze na kilkadziesiąt centymetrów. Na zakrętach każdy zostawiał za sobą ślad ja motorówka na wodzie. Kiedy dodać do tego mocne oświetlenie, to zrobiło się bajkowo. Zaczęliśmy płynąć jeden za drugim, a koła quadów odbijały się od fal, niosąc nas coraz dalej. Kiedy zapadł zmrok i między drzewami majaczyły tylko dziwne cienie, zwarliśmy kolumnę, żeby mieć większą kontrolę nad otaczającym nas pustkowiem. Każdy z nas chciał jak najwięcej widzieć przed sobą i nie oglądać się do tyłu. Z jednej strony nie chciał ryzykować, że jakaś gałąź ściągnie go z maszyny, a z drugiej za nami nie było już nic. Goniła nas czarna, ciemna przepaść. Ten kto się zatrzyma, zniknie w niej bezpowrotnie. Nadawało to niesłychanej atmosfery i na przekór wszystkiemu było nawet przyjemnie niezwykłe. Cała grupa płynęła w równych odstępach i wiła się jak jeden ognisty organizm, odcinający się od ciemności światłami naszych pojazdów.

Raz jeszcze mieliśmy przymusową przerwę. Can-am znowu się zbiesił. O ile ten wprowadził się w tryb serwisowy, to jego Pan w tryb najpierw wściekłości i kilku kolegom dał w zęby, to potem w tryb rozpaczy i prosił na kolanach o pomoc. Tak w każdym razie myślałem, ale potem się okazało, że najpierw przybił piątkę, dumnie podejmując warsztatowe wyzwanie, a potem na kolanach rozłączał styki od jakiegoś komputera czy czujnika, które zaśniedziały. Cóż, z daleka wyglądało to inaczej.

Okazuje się, że prawie wszystkie usterki były właścicielom znane i nawet należało się ich spodziewać. Ja miałem przed wyjazdem czyścić gaźnik i zakonserwować przełącznik LED, Piotr wiedział, że chłodnica w KQ nie jest czysta, a Kozik znał temat śniedziejących styków. Jedynie Michał nie wiedział, że ma diesla. Dopiero pod koniec wyjazdu nauczyłem się, że nawet po zatrzymaniu pojazdu, silnik może dalej pracować, bez trzymania manetki gazu. Wystarczyło wyciągnąć ssanie. Nie gasł w każdym razie natychmiast. Przydało się to na ostatnich kilometrach, bo czasem objeżdżaliśmy przeszkody i trzeba było cofać.

Dojechaliśmy do miejsca, w którym chcieliśmy przepłukać podwozia, ale susza spowodowała, że woda sięgała poniżej połowy kół. Wyłączyliśmy zdrożone silniki i postaliśmy chwilę w zupełnych ciemnościach i ciszy. Nie bardzo mieliśmy ochotę rozmawiać. Właśnie kończyła się wspólna jazda i za moment się rozdzielimy, prowadząc każdy swoje światło do domu. Bardzo mocno podziękowaliśmy sobie za towarzystwo, wsparcie i przyjaźń, którą można już tym słowem określić bez najmniejszych wątpliwości. Pierwszy pojechał swoją drogą Kozik, potem z Piotrem KQ odpadliśmy w kierunku Piaseczna, Maciek z Piotrem i Michałem Dieslem ustawili kierownice na Siekierki. Prowadziłem naszą dwójkę na myjnię. Jechaliśmy po drodze pokonanej niezliczoną ilość razy. Nie odważyłem się jednak rozwijać prędkości uzyskiwanych podczas wyprawy. Nie ryzykowałem, bo to już ostatni odcinek i trzeba cało dotrzeć na miejsce.

Spędziliśmy z Piotrem trochę czasu na usunięciu z naszych kochanych quadów trudów podróży.

Image

... a quad dalej brudny...
Image

... i czeka biedak...
Image

Nie było ich za wiele, ale po kilka kilogramów błotnego balastu każdy ze sobą przywiózł z wycieczki.

Image
Image
Image
Image

Po zakręceniu kranów Piotr uruchomił silnik i dodatkowo podkreślił ten sukces swoją radością, bo czasem podobno po myciu nie jest tak kolorowo. Tutaj mnie nieco przestraszył, gdyż nigdy nie pomyślałem, iż może w takiej chwili coś się popsuć. Udało się jednak i mnie. Na koniec ostatni uścisk tego dnia i po kilku minutach byłem u siebie w garażu. Zaparkowanie quada na przyczepie wymagało nieco ekwilibrystyki manetką gazu z wyciągniętym ssaniem, ale się udało. Quad oparł się co prawda nieplanowanie przodem o ścianę, ale nic nie uległo uszkodzeniu i mogłem gasić światło.

Image
Image
Image

Wyjazd był obfity przede wszystkim we wspaniałą jazdę. Mamy bardzo zgrany zaQuad i każdy trzyma dyscyplinę. Nikt nie zostaje sam, jeżeli ma z czymkolwiek kłopot. Czujemy się doskonale w swoim towarzystwie i możemy się śmiać nawet do rana, oczywiście jeżeli następnego dnia nie trzeba nigdzie jechać.

Piszę tą relację i co jakiś czas wyglądam przez okno. Ciągle pada lekki deszcz. To z pewnością znak, żeby znowu jechać w teren. Kończę zatem i znikam w garażu.

Dziękuję koledzy.

_________________
... no looking back

Wyprawy maqowe - blog


Ostatnio zmieniony przez maq 20.11.2015 16:34, edytowano w sumie 4 razy



 
Profil
Awatar użytkownika

Rejestracja: 09.03.2014 19:11
Posty: 43
Miejscowość: MMz
Quad: LS Access 300
PostWysłany: 18.11.2015 19:45 
Re: Powstanie listopadowe - 6-7.11.15
A propos imprezy Toyoty, natknąłem się na nią wcześniej czytając w artykule http://www.tygodniksiedlecki.com/t32222 ... a.film.htm

_________________
Lucky Star Access 300
Zapraszam https://www.youtube.com/channel/UCz4xUHRbTHJ_8fqu_k78u_w


 
Profil
Wyświetl posty z poprzednich:  Sortuj według  
Odpowiedz   [ 2 posty(ów) ] 

Kto jest na forum

Użytkownicy przeglądający to forum: Brak zarejestrowanych użytkowników oraz 2 gości


Nie możesz zakładać nowych tematów na tym forum
Nie możesz odpowiadać w tematach na tym forum
Nie możesz edytować swoich postów na tym forum
Nie możesz usuwać swoich postów na tym forum
Nie możesz dodawać załączników na tym forum

Szukaj:
Powered by phpBB © 2000, 2002, 2005, 2007 phpBB Group.
Forum style created by Pink Floyd Ringtones|Modified by Daniel.