Wymyśliłem sobie, że kupię kawałek rury kalibru 10 cm i zrobię z niej klucz. Zapakowałem wariator na przymiarkę do bagażnika i pojechałem na miasto. Wcześniej prześledziłem internet i okazało się, że nie będzie łatwo. W pierwszym eldorado metalowców zażartowałem z wariatorem w ręku, że chcę, aby mi zrobili taki nowy. Sympatyczny pan odpowiedział, że nie dorabiają części, a jak dokładniej zerknął na kawałek mojego quada, to się uśmiechnął. Rury mieli na miejscu, ale niestety sprzedawali na metry. Mogłem w sumie kupić, ale po co mi tyle i jak to zabrać do domu? Pewnie waży ze sto kilo. Na złom potem resztę oddać? Znalazłem inną firmę, z mufami spawalniczymi i pojechałem. Na miejscu się okazało, że na magazyn wchodzić nie wolno i jak się u nich kupuje, to trzeba dokładnie wiedzieć co. Nie ma oglądania. W drugim ich oddziale, gdzie akurat jest ekspozycja, nie mieli interesujących mnie gabarytów. Miły Pan mi zasugerował, żebym pojechał na złom. Bardzo mnie tym uraził, bo jak mógł w ogóle nawet pomyśleć, że będę naprawiał moją kochaną maszynę jakimś żelastwem, podpierdaczonym pewnie z Mostu Łazienkowskiego, który się potem przez to spalił. Do tego może jadnak powinienem był zrobić zakupy w pierwszym miejscu, skoro i tak na złom jadę?
Cóż było robić? W marketach budowlanych ani widu, ani słychu tego co mi było potrzebne.
Zajechałem pod ogrodzenie z aluminiowej blachy i kiedy wydobywałem z bagażnika wariator, z bramy wyskoczyła do mnie jakaś dziunia, w szpilkach chyba nie była, z pytaniem, czy przywiozłem złom. Taaa... wa... pięć ton, chciało się powiedzieć. Nie wiedziałem, że wyglądam na złomiarza. Kiedy zakomunikowałem o co mi chodzi, stojąc jak idiota w błocie z wariatorem w ręku, to się dowiedziałem, że złom tylko kupują, sprzedaży nie ma, a poza tym, to mam wy... lać, bo stoję na zakazie parkowania. Była to ulica ślepa, ich przedsiębiorstwo jest na niej ostatnie.
W upieprzonych butach wsiadłem z powrotem do samochodu, od razu starając sobie przypomnieć czy kupiłem worki do odkurzacza, o które prosiła żona chyba z rok temu. Jeżeli ktoś z czytelników będzie musiał wysiadać kiedyś w błoto, to nie róbcie tego. Trzeba podjechać pod drzwi, zatrąbić i zapytać, czy mają to, czego chcemy. Jeżeli nie, to po co brudzić buty?
Została mi bliżej nieokreślona okolica sprzedawców cegieł, betoniarek i szamb. Przejechałem nawet nie kilometr i zobaczyłem na małym placu jakieś zardzewiałe rury. I tak nie wiedziałem dokąd dalej jechać, zatem zgasiłem silnik na ich podwórku. Wszedłem do sklepu i zakomunikowałem, że jak nie dostanę tego, co jest mi potrzebne, to dzwonię do urzędu skarbowego, gdzie pracuje mama mojej byłej żony i będą mieli kłopoty. Nie wiedzieli jak mi pomóc i przez chwilę było małe zawieszenie świadomości między osadnikiem rynny, a trójnikiem drenarskim uniwersalnym. Wtedy powiedziałem, że chcę kawałek jednej zardzewiałej rury leżącej na zewnątrz, "dajcie mi szlifierkę, to sobie utnę", zażartowałem. Chłopaki, niewiele myśląc, przynieśli mi długi kabel i maszynę z tarczą. Hahaha! Czy to się dzieje naprawdę?
Uciąłem ile mi było trzeba, dałem im 6 złotych za tarczę, bo po tyle takie mieli i pojechałem do domu. Uwierzycie, że są jeszcze tacy ludzie na świecie? I to pod Warszawą?
Z kawałka zdobytej z poświeceniem wielu litrów gazu, ze zbiornika mojego jeszcze mniej ekonomicznego samochodu niż quad, zrobiłem klucz. Mogę nim odkręcać wariatory w ciężarówkach z kopalni złota w Sacramento, albo łodziach podwodnych.
Deski parkietowe, które pokazałem ostatnio, posłużyły za dolne mocowanie wariatora.
Za 8 złotych kupiłem też kątownik, z którego wykonałem ochraniacze wariatora.
No cóż, do pracy zatem. Opalarką rozgrzałam wariator tak, że jutro będę na nim smażył jajka na śniadanie.
Wszystko przycisnąłem quadem, bo Polaris to przecież maszyna wklejający się w błoto bardziej niż wszystkie inne.
Założyłem moje ustrojstwo i co...?
Tak... jajco...