Kilka lat temu, podczas tworzenia tras na Wschód, jedną nitkę poprowadziłem przez Treblinkę. Potem zaQuadowe towarzystwo ze dwa, jak nie trzy razy jechało tamtędy, a mi się to do tej pory nie udało. Raz nawet wybrałem się w tamtym kierunku, ale źle określiłem odległość i w połowie drogi musiałem zwrócić, żeby być w domu przed północą. Tym razem decyzja była zainspirowana porządkami w garażu. Otóż znalazłem niewielki, czerwony znicz. Został kiedyś w bagażniku i miałem myśl, żeby przeznaczyć go właśnie w takie miejsce. Już kilka dni wcześniej kombinowałem dokąd się wybrać i teraz nie było wątpliwości.
Jakoś wcale się nie spieszyłem i spokojnie przygotowałem ekwipunek wyjazdowy. Zabrałem jak zwykle torbę z kluczami, dodatkową odzież, liny i zapas paliwa. Podczas pakowania zauważyłem, że nie przykręciłem przedniego bagażnika i dobrze, że okazało się to jeszcze na miejscu, bo mogłoby się coś popsuć po drodze.
Wtedy sobie przypomniałem, że nie naładowałem zapasowej baterii do kamery. To oznaczało, że nie ma szans, aby nagrać całą drogę. Wpadłem na pomysł, że zabiorę dodatkowo uchwyt bez hermetycznej obudowy, ale dający możliwość ładowania. Zrobiłem jeszcze zdjęcia licznika.
Wyjechałem dopiero po trzynastej. Szacowałem, że w jedną stronę jest około 150 kilometrów. I pewnie było, gdyby nie błędy nawigacyjne oraz niedoskonałości ułożonej przeze mnie trasy.
Podczas pierwszego etapu, dojazdu do promu Karczew-Gassy, aż dwukrotnie musiałem zawracać i szukać alternatywnej drogi. A to było raptem kilkanaście kilometrów od domu. Minąłem piękny pałac w Oborach koło Konstancina i niedługo potem zameldowałem się pierwszy na mecie przed Wisłą. Pomimo upału, po drodze natknąłem się na kilka kałuż. Ktoś mi zwrócił uwagę, że coś się leje z quada. Byłem przekonany, że to woda, ale dla świętego spokoju sprawdziłem
Kiedy operator przeprawy skasował osiem złotych, pięć za quada i trzy za człowieka, założyłem kask i rozpocząłem właściwą wyprawę. W okolicach Otwocka jeździłem już wielokrotnie i trasy były poprawione. Nie było żadnych niejasności i szybko wjechałem na „Czerwoną Drogę”, która wpisywała się w cel podróży doskonale.
Opisywałem ją już przy wyprawie „Terenowa obwodnica Warszawy". Wspomnę zatem tylko, że jej nazwa wzięła się stąd, że była budowana przez więźniów z gruzu burzonej Warszawy. Stąd jej czerwony kolor. Tamten rejon zachęca do szybkiej jazdy, bo szutry równe i szerokie, ale trzeba ściągnąć wodze, gdyż lasy otwockie obfitują w rowerzystów i spacerowiczów. Dlatego jechałem tak, żeby nie kurzyć. Dalsza część trasy obfitowała w nitki wijące się wśród pól. Można było spokojnie rozwinąć skrzydła i gnać przed siebie. Takie odcinki lubię najbardziej. Prawie zawsze widać co jest za zakrętem, bo nie zasłaniają go żadne przeszkody. Do tego jest okazja pokonywać prostopadłe skrzyżowania, łamiąc pojazd na kilka metrów przed nimi i sunąć przez nie bokiem. Miejsce quada na drodze reguluje się wtedy gazem, a nie kierownicą. Mińsk Mazowiecki trasa objeżdża od południa i właściwie nie zagląda się do miasta. W tamtej okolicy, nie wiedzieć skąd, poczułem dosyć silny zapach perfum. Przezornie zwolniłem przed zakrętem. Zaraz za nim podróżowała sobie na rowerze młoda niewiasta, której prawdopodobnie flakonik przewrócił się w torebce, bo nie sądzę aby wylała na siebie aż tyle aromatu.
Na liczniku przybywało kilometrów i zaczynałem się zbliżać do stu. Niedługo powinnienem dotrzeć do rozjazdu tras. Mam tam przygotowane trzy drogi do Zaburza i właśnie z nich korzystałem w tej wyprawie. Z zamierzonych 107 kilometrów, do 'skrzyżowania', zrobiło się 121. Zatrzymałem się na małą przerwę.
Pomyłki w trasie kosztowały mnie w takim razie niewiele. Dotarłem do rzeki Liwiec, nad Węgrowem. Łąki były skoszone i nie zawsze było widać wiodącą przez nie drogę. Szybko jednak przestawiłem się na taki tryb jazdy. Pomocne do nawigacji może okazać się wszystko. Krzyż na przykład zazwyczaj oznacza rozstaje dróg.
Dojechałem do mostu w miejscowości Borzychy. Spodziewałem się, że zostało mi już około trzydziestu kilometrów. Quad jechał bardzo sprawnie i przekazywał moc na koła bez zastanowienia. Kilka razy tylko strzelił po puszczeniu gazu, ale to się w gaźnikowcach zdarza przecież. Przypomniałem sobie wtedy, że w trakcie przygotowań zapomniałem o płukaniu filtra powietrza, a przecież od ostatniego przeglądu minęło już prawie tysiąc kilometrów. Do tej pory, na innych wyjazdach, cierpiał z tego powodu jedynie gaźnik. Zapychała się dysza wolnych obrotów, ale dało się jechać. Tym razem jednak nic nie wskazywało na takie kłopoty. Pędziłem przed siebie. Wskaźnik paliwa zaczął pokazywać rezerwę. Przejechałem tak ponad dwadzieścia kilometrów i nagle, bo nie spodziewałem się tego zupełnie, wyjechałem z leśnej drogi na parking w Treblince.
Takie miejsca zawsze robią ogromne wrażenie. Nie mogę sobie nawet wyobrazić, kim, a raczej czym trzeba być, żeby tak się znęcać nad drugą istotą.
Obóz zagłady funkcjonował od lipca 1942 roku do listopada 1943. Zgładzono w nim co najmniej osiemset tysięcy osób. Przede wszystkim Żydów i Romów.
Był to drugi po Auschwitz-Birkenau, największy obóz w Europie. W tym samym miejscu był karny obóz pracy, funkcjonujący od 1941 do 1944 roku. Więźniowie pracowali na żwirowni, skąd Niemcy czerpali budulec do swoich konstrukcji.
Niewiele wyobraźni trzeba, żeby zdać sobie sprawę z ogromu tragedii, jaka tam miała miejsce. Odnosi się wrażenie, że dusze straconych tam ludzi, wciąż czuwają.
Zapaliłem przed pomnikiem przywieziony w tym celu znicz, ten środkowy.
Przejazd do Treblinki zajął mi pięć godzin i pokonałem 180 kilometrów. Oznaczało to, że w domu będę dosyć... późno. Po opuszczeniu terenu muzeum dotarłem do asfaltu. W lewo można jechać do Małkini, w której urodził się Stanisław Tym, a w prawo na Sokołów Podlaski. Ten drugi kierunek miał mnie doprowadzić do trasy powrotnej. Na końcu polnej drogi, przecinającej mały zagajnik, zobaczyłem stojący samochód. Już z daleka wydawał się podejrzany.
Kiedy do niego dojechałem, okazało się że panowie zrobili sobie małą przerwę i chwilę porozmawialiśmy. Byli bardzo sympatyczni. Na wieść, że jadę z/do Piaseczna, zrobili wielkie oczy. Jeden z nich jeździł na motocyklach krosowych i wie z czym to się je. Porządni ludzie, nie było nawet mowy o sprawdzaniu, czy stanie czegokolwiek w moim quadzie. Z drugiej strony, to zatrzymałem się na polnej drodze i jeszcze na asfalt nie wjechałem
W okolicach Ludwinowa nieco się pogubiłem i zamiast przejechać przez Liwiec, jechałem wzdłuż niewłaściwego brzegu, szukając mostu. Drogi na łąkach były, ale przeprawy brak. Dopiero po powrocie do domu sprawdziłem, że miałem pokonać rzekę kamienistą przeprawą. Z całą pewnością i tak bym tego nie zrobił w pojedynkę, bo do wody bez towarzyszy od jakiegoś czasu nie wjeżdżam.
Postanowiłem włożyć kamerę, która już nie nagrywała, w drugi uchwyt, taki samochodowy i podłączyć ją do zasilania. Wziąłem ze sobą nawet drugą kartę pamięci. Kiedy już wszystko zamocowałem, okazało się że nie spakowałem kabla. Ech… szkoda. Miałem nadzieję nieco sfilmować nocą. Nie wiadomo kiedy znów będzie do tego okazja. Znowu zaczęła migać rezerwa paliwa i należało szukać wodopoju dla quada. Najbliższa stacja była w Węgrowie. Tam posiliłem się i ja. Zbliżała się godzina dziewiętnasta, a droga do domu jeszcze daleka. Zdecydowanie ponad sto kilometrów. W nawigacji miałem włączone wszystkie trasy z tamtego terenu, zatem z łatwością dotarłem do przebiegającej najbardziej na południe. Miałem wracać środkową, a los mnie rzucił na najniższą. Pokonałem rzekę najbliższym mostem i zamierzałem zjechać z asfaltu na szutry. Quad jednak miał inne plany i strzelił sobie z wydechu, a potem zgasł. Nauczony doświadczeniem, stojąc na pasie do skrętu, uruchomiłem go z pomocą ssania oraz gazu i zjechałem z ruchliwej drogi. Coś było nie tak i to mocno nie tak. Maszyna nie chciała wchodzić na obroty. To znaczy raz chciała, a innym razem nie. Dziwne. Nigdy tak jeszcze nie było. Zacząłem sobie pluć w brodę, że nie umyłem filtra powietrza, bo pewnie to było przyczyną awarii. Robił się wieczór i nie było mi w smak szukać pomocy na odludziu. Pojechałem kawałek po asfalcie i minąłem piękny zamek w Liwie.
Maszyna zgasła mi jeszcze raz. Podczas jazdy, kiedy silnik się dławił, czasem pomagało wyciągnięcie ssania, niestety nie zawsze. Przyszło mi do głowy, że to może prąd. Bezpieczniki jednak musiały działać, bo inaczej gasł by również licznik… chyba… Może fajka od świecy, może przewód? Diabli wiedzą. Nie było mi do śmiechu. Po kilku kilometrach maszyna zaczynała pracować normalnie. Nie krztusiła się i nie kaszlała. Kiedy się zatrzymywałem, silnik pracował równo. Rozpoczęła się zatem gonitwa i czerpanie z jazdy samych przyjemności. Powroty są zawsze inne. Nie wiezie się w głowie „czy i na którą godzinę dojadę”. Niby nic, a zmienia quadowanie w prawdziwy rajd. Do tego robiło się ciemno i na drogach nie spodziewałem się już nikogo. Można było pędzić przed siebie. Chociaż jeden delikwent się trafił. Był lekko zawiany i stał sobie na drodze, w szczerym polu. Rower leżał na środku. Kiedy mnie zobaczył, to zapalił w nim lampkę, ale nie odsunął go ani o centymetr.
Uspokojony dobrą kondycją quada połykałem kolejne kilometry jak wygłodniały wilk. Nawigację ustawiłem w większym oddaleniu i czasami robiłem asfaltowe skróty. No właśnie, myślałem że zawsze będą asfaltowe, a okazało się że nie. Tworząc trasę uparcie trzymam się polnych dróg. Nawet chłopaki czasami marudzą, że nie ma sensu objeżdżać dwa kilometry, skoro po czarnym byłoby zaledwie pół. I okazało się kilka razy, że to co objeżdżałem planując drogę w komputerze, było szutrówką. Nie ucinałem jednak drogi zbyt często i trzymałem się kreski w nawigacji. Dotarłem do 'skrzyżowania' z drogą do Treblinki. Dalej wracałem już przez lepiej znane miejsca. Miałem nadzieję na mniej błędów i faktycznie tylko raz musiałem wracać kilkaset metrów. Jechało się wspaniale. Zapaliłem z przodu wszystkie latarnie i było przede mną niemal jak w dzień. Pędziłem. Znowu dojechałem do Mińska i przejechałem przez ciekawy „podjazd kolejowy”.
Czułem się coraz bardziej jak w domu. Była już prawie 22. Spodziewałem się, że o tej godzinie będę już z powrotem, a tak, to zaczynałem się liczyć z północą. Przed otwockimi lasami znowu walczyłem na dziurawych polnych drogach, ale za to poźniej nie było już w kniejach żywego ducha. Można manetkę wychylić zdecydowanie bardziej niż w ciągu dnia. Przejechałem je w oka mgnieniu. Dalej musiałem się skierować na Górę Kalwarię, bo prom pływa do dwudziestej. Ta część trasy jest mi znana niemal na pamięć. Nawigacja przydaje się jednak do tego, żeby wiedzieć jaki kąt będzie miał najbliższy zakręt. Wtedy wiadomo do jakiej prędkości i czy w ogóle zwalniać. Przed Piasecznem pstryknąłem jeszcze kilka zdjęć mojej maszynie z zapalonymi światłami.
Do przodu.
Do tyłu.
Niedługo potem zaparkowałem w garażu.
Ani ja, ani quad się tym razem nie myliśmy. Toaleta będzie jutro.
Tego dnia przejechaliśmy niemal czterysta kilometrów i było na to potrzeba dwa zbiorniki paliwa.
Tuż przed dotarciem na miejsce znowu mignęła rezerwa
Zobaczyłem też, że odpadł kapturek od korka zbiornika paliwa. Wiem już z czego taki dorobię nawet. Od wentyla powinien pasować jak ulał.